Perełki z archiwum – wywiad z Waldemarem Cisoniem
Redakcja: Patrząc na Twoje przynależności klubowe, można odnieść wrażenie, że nie lubiłeś długich podróży, bądź bardzo kochałeś region 😉
Waldemar Cisoń: Tak by to może wyglądało w tych czasach, natomiast wtedy byłem niezłym obieżyświatem, ponieważ kiedyś niezbyt często zmieniano barwy klubowe.
Redakcja: Mimo, iż zadebiutowałeś w Toruniu, to Bydgoszcz miała okazję oklaskiwać Cię najdłużej. Co zadecydowało, że trafiłeś nad Brdę?
W.C: Moje miejsce zamieszkania (okolice Unisławia) mogą dziś mylić. W tamtych czasach to było województwo bydgoskie. Sąsiedzi byli dosyć podzieleni, ale okolice gdzie mieszkałem były za Polonią. Poza tym w Toruniu zadebiutowałem w zawodach ligowych, natomiast wcześniej zgłosiłem się do szkółki w Bydgoszczy, gdzie zdałem licencję i zaliczyłem debiut w zawodach juniorskich w barwach Gryfów.
Prawda jest taka, że zawsze ciągnęło mnie do piłki, niestety nie miałem warunków. Lubiłem za to motocykle, a że w moich okolicach kręcili się czynni zawodnicy, wzięło mnie i pewnego dnia wybrałem się na Polonię. Przechwycił mnie z resztą trener piłkarzy i nawet chciał, żebym pokazał ile pompek jestem w stanie zrobić, ale postawiłem się mówiąc, że czekam na trenera żużlowców.
Droga do zostania zawodnikiem była ściśle określona: miotła, pomoc w parkingu i dopiero po pokazaniu, że nie zniechęcają cię niewygody, szansa na pokazanie się na torze. Udało się i zostałem żużlowcem.
Nad Brdą szlifowałem, także swoje umiejętności jako trener młodzieży. To u mnie swoje umiejętności jeździeckie sprawdzał Tomasz Suskiewicz, obecny manager Emila Sajfutdinova.
Redakcja: Kim jest Waldemar Cisoń po odwieszeniu skóry na kołek?
W.C: Jestem przedstawicielem handlowym, więc żyję głownie w rozjazdach. Radzę sobie, ale koniec kariery nieco mnie zaskoczył i musiałem rozpoczynać dorosłe życie, jako mąż i ojciec niemal od zera… ale to temat na osobną historię.
Redakcja: Masz kontakt z kolegami z toru? Odwiedzasz stadion na S2?
W.C: Kontaktuję się głównie ze Zbyszkiem Bizoniem, który miał kiedyś pomysł pozbierania nas do kupy i reaktywowania jakiś cyklicznych spotkań w gronie byłych zawodników. Widzimy się czasem z Waldkiem Cieślewiczem, z którym wracamy razem po meczach, ponieważ mieszkamy na tym samym osiedlu. Bardzo dobry kontakt mam też z Piotrem Glücklichem czy Leszkiem Sokołowskim.
Przy różnych okazjach rozmawiamy między zawodnikami, ale żeby spotykać się rodzinami na gruncie prywatnym, to chyba nie.
Jeśli chodzi o mecze Polonii, to jak wspominałem, koniec mojej przygody z żużlem był na tyle niespodziewany, że przez długi czas miałem poczucie żalu do tego środowiska i choć stadion odwiedzałem, to z zawodami przełamałem się dopiero w sezonie, kiedy w nazwie drużyny były składy węgla. Od tego czasu chodzę w miarę cyklicznie.
Redakcja: Miałeś na torze kogoś z kim czułeś się pewnie?
W.C: To może inaczej. Nie było zbyt wielu żużlowców, z którymi nie wiedziałem jak jechać. Ryszard Dołomisiewicz potrafił być niezłym opiekunem, jeśli tylko chciał, to samo się tyczy młodego wtedy Tomka Golloba. W Pile rozumiałem się dobrze z duńskim straniero Larsem Henrikiem Jorgensenem.
Redakcja: Co sądzisz o współczesnym speedwayu? Czy jego otoczka znacząco różni się od tej czasu transformacyjnego?
W.C: Czy się różni? Różni się wszystkim!!! Kiedyś przebywaliśmy ze sobą niemal bez przerwy. Razem trenowaliśmy, razem podróżowaliśmy – stanowiliśmy kolektyw. Wyjątek stanowili zawodnicy kadry, którzy siłą rzeczy większość czasu spędzali na zgrupowaniach.
Dziś zawodnicy startują w kilku ligach i są niedostępni dla kibiców.
Redakcja: Ośrodki w Gnieźnie, Pile czy Bydgoszczy, z którymi byłeś związany, doświadczane są skutkami toczącego się Koła Fortuny. Czego potrzeba do repopularyzacji żużla, nie tylko w tych ośrodkach?
W.C: Temat podobny do tego o czym mówiłem przed chwilą. Zawodnik przestał być dostępny dla kibica. Gdy jeszcze jeździłem to starałem się promować siebie i dyscyplinę. Zdarzało się, że siadało się z kibicami i nawet postawiło złociste z pianką – niedoścignionym mistrzem w pielęgnowaniu kontaktu z fanami był Paweł Bukiej, który niemal zawsze był otoczony sympatykami.
Trochę szkoda, że dziś nie pamięta się w wystarczającym stopniu o byłych zawodnikach, którzy mogliby stanowić żywy materiał marketingowy na trybunach, ale wiadomo – żaden z nas nie chce się narzucać.
Redakcja: Masz w kolekcji medale MP juniorów i seniorów. Zajmują w Twoim życiu jakieś wyeksponowane miejsce, czy też znajdują się w szufladzie z szyldem: „było – minęło”?
W.C: Mam w domu puchar, na którym wiszą zdobyte przeze mnie medale. Kiedyś był nawet dla niego przeznaczony regał na trofea, ale przegrał z koncepcją estetyczną mojej żony J
Stoi teraz w miejscu mniej eksponowanym, ale to nie znaczy, że odciąłem się od swojej przeszłości. Nadal gdy nas najdzie w gronie rodziny, ze starszym bratem czy znajomymi, wracam do tamtych czasów. W końcu nie każdy mógł zostać żużlowcem.
Redakcja: Przysłowiową wisienką na torcie, jest urozmaicenie wywiadu historiami zakulisowymi, których nie znajdziemy w brutalnie oficjalnych statystykach.
W.C: (Uśmiech) Mam taką historię.
Na obozy kondycyjne jeździliśmy zazwyczaj do Szklarskiej Poręby. Na pierwszym takim obozie byłem z zespołem toruńskim. Zaznaczyłem swoją obecność do tego stopnia, że pamiętali mnie tam nawet po latach. Pierwszy dzień, wiadomo – „ośla łączka”, człowiek musiał się do sprzętu przyzwyczaić, niestety hamowanie nie wychodziło mi najlepiej. Niedziela klasycznie – ludzie z Kościoła wracają. Znaleźli się tacy, którzy skrótami chodzili przez trasę. No to zabrałem jedną kobietę z sobą.
Ale to nic, bo drugiego dnia pogoda była nie za ciekawa. Lekka mżawka, mróz – było szybko. Trasa kręta, zwana potocznie „agrafką”. W dole trasy wyrąb i na granicy trasy zaprzęg konny. No to śmigam sobie jak stary wyjadacz, a przede mną zaprzęg. No to się kładę i w niego lecę. Walę w zaprzęg, ścinam konia, który leci wprost na mnie. Drugi się płoszy i chce gnać. Na szczęście drwale go uspokoili i mnie spod drugiego wyciągnęli. Narta złamana – kolejna na zgrupowaniu… źle. Maćkiewicz gdy zobaczył mnie pod koniem, tak się zaczął śmiać, że sam nie wyrobił i w świerk przydzwonił. Śnieg z drzewa spadł na niego, grzebiąc go pod zwałami. Ledwie go stamtąd wyciągnęli, tak ugrzązł.
W kolejny dzień podjeżdżam sobie na orczyku i przygląda mi się jeden narciarz. Po dłuższej chwili nie wytrzymał i mówi: „Wie pan co? Czy pan nie jest z tej grupy, co to wczoraj jeden konia zabił?”. Palcami mnie na stoku wskazywali – afera nie z tej ziemi.
Po kilku latach wróciliśmy tam z Polonią i ktoś się pyta nas: „Skąd jesteście? Wszyscy takie równe kombinezony?”.
„A, bo jesteśmy z jednego klubu. Jesteśmy żużlowcami” – odpowiedział ktoś od nas.
„Żużlowcami?” zapytał góral. „Kiedyś tu byli u nas żużlowcy – jeden nawet konia na stoku zabił”.
Redakcja: Tych wspomnień chyba nic nie przebije. Nie mogę się doczekać reakcji czytelników. Dziękuję za rozmowę.
Tekst ukazał się w roku 2016.
Liberate