Perełki z archiwum – wywiad ze Zbigniewem Bizoniem
Redakcja: Kibice pamiętają Pana jako „Króla bydgoskiej kopy”, „Jokera w talii Doktora” czy „Mistrza orbity”. Które z tych określeń jest najbliższe prawdy?
Zbigniew Bizoń: (Śmiech)To nie tak. Takich określeń bym nie używał. Zewnętrzną stronę toru lubiłem z prozaicznej przyczyny. W czasach gdy jeździłem, „bydgoska kopa” dawała się we znaki nie tylko przyjezdnym, a wchodząc do gry w trakcie zawodów, będąc spasowanym „na oko”, najłatwiej było jechać tam, gdzie nie było wielkiego tłoku i było nieco odsypanej nawierzchni. Osobną sprawą był fakt, iż po prostu najczęściej startowałem z III i IV pola. Poza tym z powodów zdrowotnych, wpływających trochę na widzenie po wypadku samochodowym, bezpieczniej mi było „kroić po zewnętrznej” niż wchodzić pod łokieć innym zawodnikom.
Bycie rezerwowym to z kolei ciężki kawałek chleba. Ciągle w gotowości, co chwilę trzeba dogrzać maszynę, żeby była gotowa, gdy przyjdzie już czas. Komfortu psychicznego nie było, ale widocznie się sprawdzałem, bo wystawiano mnie na tej pozycji bardzo często.
R: Żużlową skórę odwiesił Pan już dawno temu, bo w 1989 roku. Kim jest współczesny Zbigniew Bizoń?
Z.B: Obecny Zbigniew Bizoń to człowiek cały czas trzymający kontakt z dyscypliną. Oczywiście priorytetem jest Polonia, ale można mnie spotkać i na innych stadionach w Polsce. Także znajomości, które zawarłem jako zawodnik nie poszły broń Boże w zapomnienie. Trzymam kontakt z Pawłem Bukiejem czy Andrzejem Koselskim – lubiliśmy się ze Ś.P. Marianem Michaliszynem. Brakuje mi nieco wykorzystania potencjału byłych żużlowców do promocji dzisiejszej żużlowej Polonii.
R: Odszedł Pan u szczytu możliwości zawodniczych. Sprawy zdrowotne?
Z.B: Nie. Oko nie przeszkadzało mi aż w takim stopniu. Większość kariery zawodniczej przeżyłem w gotowości, czekając na swoją chwilę w meczu. Ze sprzętem w moim przypadku to była loteria, ponieważ moje potrzeby najważniejsze w drużynie nie były. Na „kopie” człowiek nadrabiał walecznością i brawurą, ale na innym, twardym torze, często byłem bez szans. Gdy zacząłem odnosić wrażenie, że coraz mniej stawia się na moją osobę, stwierdziłem, że trzeba sobie dać spokój i zrobić miejsce młodszym zawodnikom.
R: Zdobywał Pan dla Gryfów medale Drużynowych Mistrzostw Polski seniorów i juniorów czy tytuł Młodzieżowego Mistrza Polski Par Klubowych. Który z nich znaczy dla Pana więcej?
Z.B: Każdy z tych medali ma swoją wartość, ale na złoto w parach musieliśmy zapracować wieloma przejściami. Wraz z Krzysiem Głowackim startowaliśmy najpierw w ćwierćfinale w Ostrowie. W jednym z biegów, po starcie rywala postawiło w poprzek toru. Nie było możliwości ominąć jego maszyny, więc w nią wjechałem i poobijałem się okrutnie. Miałem wtedy taki kombinezon, który porozdzierał się jak ortalionowy dres. Połataliśmy go na druty i taśmę, ale i tak wyglądałem na torze jak mumia w rozpadających się płótnach. W kolejnym starcie Krzysiu zanotował upadek i wybił sobie kciuk. Skorzystałem z jego kombinezonu i jakoś uzbieraliśmy odpowiednią ilość oczek, potrzebnych do awansu do półfinału w Grudziądzu. Po powrocie, gdy mechanik zobaczył mój kombinezon na bagażach, spytał się czy przeżyłem.
R: Dzisiejszy kibic myśląc „para”, od razu wskazuje na duet braci Gollobów. Mało kto pamięta jednak, iż statystyki bydgoskiego owalu w latach ’80 żyłowała niemiłosiernie para Rutecki – Bizoń. Rozumieliście się bez słów?
Z.B: Nigdy się specjalnie nie naradzaliśmy. Siadaliśmy na motocykl i po prostu wychodziło. Może dlatego, że Zdzisiu po prostu jeździł drużynowo. Wypuszczał mnie po zewnętrznej a sam asekurował krawężnik – ot, podręcznikowo. Oczywiście nie z każdym idzie skutecznie walczyć parowo, bo są oczywiście żużlowcy preferujący jazdę indywidualną, ale ze Zdzisiem tego problemu nie było.
R: Najcenniejszymi informacjami dla sympatyka czarnego sportu, są te, których próżno szukać w statystykach – czyli opowieści zakulisowe z parkingu czy podróży na zawody. Ma Pan podobne wspomnienia, którymi mógłby się Pan podzielić?
Z.B: Na początku mojej kariery, przyjechało do Bydgoszczy wielkie Leszno. O dziwo tor nawet normalny był, żadna tam „kopa”. Staję na starcie, koło mnie same gwiazdy. Puszczam sprzęgło… prowadzę. Lekki szok, ale składam się, dowożę wynik. To samo, bieg drugi, trzeci itd. Jedyny punkt straciłem w gonitwie finałowej, gdy wyprzedził mnie jeden z rywali w momencie kiedy maszyna zaczęła przerywać. Cała żużlowa Bydgoszcz mówiła o chłopaku, który powiózł gwiazdy. A to był jeden z tych dni, kiedy po prostu wszystko pasowało.
Kiedyś jadąc bodajże do Pocking, urwała nam się przyczepa, na której przewoziliśmy nasze maszyny. Widok był jak po przejściu huraganu – wszystko przemielone. Finalnie trzeba było poskładać coś na zawody. Jeden dał ramę, inny silnik i tak udało się wystartować.
R: Dzisiejszy żużel staje się sportem elitarnym, do którego łatwiejszy dostęp mają pociechy osób zamożnych, bądź związanych ze środowiskiem. Jak to wyglądało w czasach, gdy Pan rozpoczynał przygodę ze speedwayem?
Z.B: Kiedy ja jeździłem, sama możliwość bycia żużlowcem i idąca za tym rozpoznawalność w rodzinnym mieście, starczyła żeby odczuwać spełnienie i satysfakcję. Dziś ledwie chłopak licencję zaliczy już mu busa podstawiają, pomagierów dają. W latach ’80 do wieczora w parkingach przesiadywaliśmy, samodzielnie czyszcząc sprzęt i wyekwipowanie, nacinając opony. Gdy rano człowiek deszcz za oknem zobaczył, to struty chodził, że treningu nie będzie. Do szkółki zgłaszały się rzesze i człowiek naprawdę musiał chodzić przy swoim by do czegoś dojść.
R: Polski żużel przechodzi trudne chwile. Upadają kolejne ośrodki, a ikony takie jak Bydgoszcz borykają się z olbrzymimi problemami finansowymi. Czy to przez to, że „żużlowiec” stał się po prostu zawodem, a przywiązanie do barw zastąpiła chłodna kalkulacja?
Z.B: Za dużo nowinek regulaminowych, w których człowiek zaczyna się gubić. Zbyt wiele pieniędzy na stole i zbyt mało więzi między zawodnikami. Kiedyś jeździliśmy razem na mecze autobusem a resortowym Starem jechały motocykle. Był czas, żeby porozmawiać, pochylić się nad problemami kolegi. Przed zawodami czy treningami, mieliśmy czas na wspólną ogólnorozwojówkę czy żeby pokopać piłkę. Dziś każdy chodzi swoją drogą. Nie ma w tym żadnej więzi, tylko umowa na usługi. Osobiście na kilka sezonów zamknąłbym polskie ligi dla zawodników zagranicznych i sugerował odbudowywanie składów w oparciu o wychowanków. Nasz żużel wymaga poważnej odnowy, bez tego parcia na wynik, które zabija ten sport finansowo.
R: Miał Pan jakąś inną dyscyplinę w klubie, którą Pan wspierał dopingiem?
Z.B: Jako zawodnicy byliśmy raczej zapracowani. W przeciwieństwie np. do piłkarzy, których stroje można było wyprać i po sprawie, my po każdym treningu do późna ślęczeliśmy przy czyszczeniu strojów i sprzętu. Oczywiście chodziłem od czasu do czasu popatrzeć jak idzie innym, ale nie fanatycznie i w miarę wolnego czasu. Znaliśmy się z innymi zawodnikami i nieraz zagadywaliśmy jedni drugich, ale na co dzień każda sekcja żyła raczej swoim życiem.
R: Jak by Pan zachęcił młodego człowieka do uprawiania „Czarnego Sportu”?
Z.B: Jak zachęcić? To nie tak działa. Jeśli młody człowiek patrząc na rywalizację na torze nie poczuje ukłucia w piersi, jeśli nie poczuje swoistego powołania, to żadne zachęty nie wytrzymają próby czasu. Życie żużlowca to nie samo pasmo sukcesów i potrzeba świadomego wyboru by podjąć to wyzwanie.
Dziękuję za rozmowę.
Liberate
Materiał ukazał się w 2016r.